- Kategorie bloga:
- >100km.14
- 0-19km.23
- 20-39km.95
- 40-59km.96
- 60-79km.34
- 80-99km.20
- Inne.17
- Lajt.20
- Race Day.16
- Transportowo.13
- Trenażer.48
- Trening.154
- Wycieczka.12
PolandBike, Nowy Dwór Mazowiecki - 21.04.2012
Sobota, 21 kwietnia 2012 | dodano:21.04.2012 Kategoria 40-59km, Race Day
Km: | 55.00 | Km teren: | 45.00 | Czas: | 02:30 | km/h: | 22.00 |
Pr. maks.: | 52.00 | Temperatura: | 21.0 | HRmax: | 191( 93%) | HRavg | 175( 85%) |
Kalorie: | 2257kcal | Podjazdy: | 400m | Rower: | Merida 96 |
Idealny dzień na ściganie - pogoda od samego rana genialna, dość ciepło, brak wiatru, słonecznie.
Niestety do Nowego Dworu pojechałem sam, miał jechać jeszcze Bartek, ale niestety się rozchorował, więc pozostał mi transport kolejowy, który okazał się całkiem przyjemy. O 9.54 punktualnie przyjechał pociąg KM, w środku zaledwie kilku rowerzystów i mało ludzi, po 30 minutach byłem już u celu a do tego chcąc kupić bilet u 'kierownika pociągu' (jak to dumnie brzmi ;D) nie dostałem takiej okazji, więc przejechałem się za darmo.
Po przybyciu krótki kawałek do miasteczka PB, które było ulokowane w twierdzy Modlin, jak się później okazało świetnym miejscu na maraton. Po przybyciu do miasteczka miałem jeszcze godzinę wolnego czasu, więc sprawdziłem sektor startowy, potwierdziłem brak konieczności potwierdzania startu, obejrzałem start młodych kolarzy, zrobiłem rozgrzewkę i poszedłem ustawić się do sektora.
Oczywiście jak zawsze nie zabrakło wątpliwości związanych z prawidłowym ustawieniem w sektorach.
Po starcie od razu podjazd pod górę, dalej szybko asfaltem, by po kilku kilometrach wjechać w teren - 'mordercę dętek', trzeba było przejechać po kamieniach, było trochę porozbijanego szkła, więc bezdętkowcy mieli zdecydowaną przewagę, co widać było po liczbie ludzi desperacko zmieniających dętki. Dalej dość szybko, szeroko, częściowo asfaltem i tak szeroko było praktycznie przez cały czas z drobnymi wyjątkami - był jeden mały, lekko techniczny singiel, był kawałek błotnisty, choć do pokonania z siodła. Dość szybko po starcie opadłem z sił, na tyle, że na asfalcie nie mogłem rozpędzić się >30 kmph, przez co nawet kolega z wyższej kategorii wiekowej (żeby nie mówić, że stara osoba ;)) stwierdził, żebym wskoczył na koło i przycisnął, pojechałem za nim z 500m, ale nie miało to sensu, bardziej bym stracił niż zyskał, pojechałem własnym tempem.
Niestety po przejechaniu ok 32 km w miejscu, gdzie asfalt przechodził w piach odpowiednio wcześniej zmieniając przełożenie z przodu, by przygotować się do jazdy wężykiem usłyszałem tylko 'TRAAAAAACH', gość z tyłu krzyknął, że poszedł mi łańcuch i niestety musiałem się zatrzymać. Szybka obdukcja napędu wykazała, że pękło zewnętrzne ogniwo, tak więc szybko skuwacz w dłoń, wyjęcie resztek ogniwa, szybkie poszukiwanie spinki i kolejny problem... spinka totalnie odmawia współpracy. Oczywiście pierwsze co przychodzi na myśl w takiej sytuacji to soczyste 'kurwa mać, dlaczego ja', później kilka myśli o tym, że nie ma już co liczyć na wynik a dopiero na końcu myśl, że ogniwo wewnętrzne też mogło się skrzywić. Na szczęście to ostatnie okazało się nieprawdą i po kilku chwilach spinkę udało się spiąć i ruszyć w pogoń.
Niby krótki postój pozwolił na częściowe usunięcie laktatu z krwi, przez co mogłem utrzymać przyzwoite tempo, jednak bardzo wybiło to z rytmu i z pewnością dalsza jazda nie była najefektywniejsza.
W każdym razie troszkę nadrobiłem, by po 45 km na asfaltowym odcinku jadąc jeszcze z dwoma innymi osobami pomylić trasę. Na asfalcie były strzałki w prawo, to co? To skręciliśmy asfaltem w prawo, z resztą stał policjant obok i nawet mordy nie otworzył, żeby krzyknąć, że źle pojechaliśmy. Zrobiliśmy tak z 1-2km, jednak na szczęście zauważyliśmy, że coś jest nie tak i zawróciliśmy. Okazało się, że 10 m przed skrętem był wjazd w teren. Co lepsze w momencie, jak dojechaliśmy do zjazdu na trasę kolejna grupka skręciła tak jak my, jednak będąc dobrymi ludźmi w przeciwieństwie do policjanta krzyknęliśmy na nich i zawrócili.
Posypało się kilka kolejnych kurew, wprowadziliśmy rowery pod górkę, żeby dalej jechać singlem przy skarpie.
Dalej dojechałem do słynnej Wajsgóry, czyli dość konkretnego wzniesienia z nachyleniem jak na oko >100%, które okazało się bardzo trudne nawet do podejścia.
Końcówka rozegrała się na terenie twierdzy, w wg mnie genialnym terenie, był przejazd przez wnętrze bunkra, było kilka bram, ogólnie wąsko, technicznie, ale bardzo fajnie. Na samym końcu wjazd na asfalt i finisz :)
I jeszcze fotka z trasy:
Standardowo błąd w moich wynikach, tym razem zostałem sklasyfikowany na dystansie MINI (34 km), zamiast na MAX.
Po finiszu w miasteczku trochę posiedziałem, zjadłem dużo pomarańczy i umyłem rower - tym razem nie było kolejki do myjek ;D
Niestety do Nowego Dworu pojechałem sam, miał jechać jeszcze Bartek, ale niestety się rozchorował, więc pozostał mi transport kolejowy, który okazał się całkiem przyjemy. O 9.54 punktualnie przyjechał pociąg KM, w środku zaledwie kilku rowerzystów i mało ludzi, po 30 minutach byłem już u celu a do tego chcąc kupić bilet u 'kierownika pociągu' (jak to dumnie brzmi ;D) nie dostałem takiej okazji, więc przejechałem się za darmo.
Po przybyciu krótki kawałek do miasteczka PB, które było ulokowane w twierdzy Modlin, jak się później okazało świetnym miejscu na maraton. Po przybyciu do miasteczka miałem jeszcze godzinę wolnego czasu, więc sprawdziłem sektor startowy, potwierdziłem brak konieczności potwierdzania startu, obejrzałem start młodych kolarzy, zrobiłem rozgrzewkę i poszedłem ustawić się do sektora.
Oczywiście jak zawsze nie zabrakło wątpliwości związanych z prawidłowym ustawieniem w sektorach.
Po starcie od razu podjazd pod górę, dalej szybko asfaltem, by po kilku kilometrach wjechać w teren - 'mordercę dętek', trzeba było przejechać po kamieniach, było trochę porozbijanego szkła, więc bezdętkowcy mieli zdecydowaną przewagę, co widać było po liczbie ludzi desperacko zmieniających dętki. Dalej dość szybko, szeroko, częściowo asfaltem i tak szeroko było praktycznie przez cały czas z drobnymi wyjątkami - był jeden mały, lekko techniczny singiel, był kawałek błotnisty, choć do pokonania z siodła. Dość szybko po starcie opadłem z sił, na tyle, że na asfalcie nie mogłem rozpędzić się >30 kmph, przez co nawet kolega z wyższej kategorii wiekowej (żeby nie mówić, że stara osoba ;)) stwierdził, żebym wskoczył na koło i przycisnął, pojechałem za nim z 500m, ale nie miało to sensu, bardziej bym stracił niż zyskał, pojechałem własnym tempem.
Niestety po przejechaniu ok 32 km w miejscu, gdzie asfalt przechodził w piach odpowiednio wcześniej zmieniając przełożenie z przodu, by przygotować się do jazdy wężykiem usłyszałem tylko 'TRAAAAAACH', gość z tyłu krzyknął, że poszedł mi łańcuch i niestety musiałem się zatrzymać. Szybka obdukcja napędu wykazała, że pękło zewnętrzne ogniwo, tak więc szybko skuwacz w dłoń, wyjęcie resztek ogniwa, szybkie poszukiwanie spinki i kolejny problem... spinka totalnie odmawia współpracy. Oczywiście pierwsze co przychodzi na myśl w takiej sytuacji to soczyste 'kurwa mać, dlaczego ja', później kilka myśli o tym, że nie ma już co liczyć na wynik a dopiero na końcu myśl, że ogniwo wewnętrzne też mogło się skrzywić. Na szczęście to ostatnie okazało się nieprawdą i po kilku chwilach spinkę udało się spiąć i ruszyć w pogoń.
Niby krótki postój pozwolił na częściowe usunięcie laktatu z krwi, przez co mogłem utrzymać przyzwoite tempo, jednak bardzo wybiło to z rytmu i z pewnością dalsza jazda nie była najefektywniejsza.
W każdym razie troszkę nadrobiłem, by po 45 km na asfaltowym odcinku jadąc jeszcze z dwoma innymi osobami pomylić trasę. Na asfalcie były strzałki w prawo, to co? To skręciliśmy asfaltem w prawo, z resztą stał policjant obok i nawet mordy nie otworzył, żeby krzyknąć, że źle pojechaliśmy. Zrobiliśmy tak z 1-2km, jednak na szczęście zauważyliśmy, że coś jest nie tak i zawróciliśmy. Okazało się, że 10 m przed skrętem był wjazd w teren. Co lepsze w momencie, jak dojechaliśmy do zjazdu na trasę kolejna grupka skręciła tak jak my, jednak będąc dobrymi ludźmi w przeciwieństwie do policjanta krzyknęliśmy na nich i zawrócili.
Posypało się kilka kolejnych kurew, wprowadziliśmy rowery pod górkę, żeby dalej jechać singlem przy skarpie.
Dalej dojechałem do słynnej Wajsgóry, czyli dość konkretnego wzniesienia z nachyleniem jak na oko >100%, które okazało się bardzo trudne nawet do podejścia.
Końcówka rozegrała się na terenie twierdzy, w wg mnie genialnym terenie, był przejazd przez wnętrze bunkra, było kilka bram, ogólnie wąsko, technicznie, ale bardzo fajnie. Na samym końcu wjazd na asfalt i finisz :)
I jeszcze fotka z trasy:
Standardowo błąd w moich wynikach, tym razem zostałem sklasyfikowany na dystansie MINI (34 km), zamiast na MAX.
Po finiszu w miasteczku trochę posiedziałem, zjadłem dużo pomarańczy i umyłem rower - tym razem nie było kolejki do myjek ;D